W BOGU KOCHAĆ ŚWIAT I CZŁOWIEKA
Miłością, jaką jest Bóg, kochać życie i ludzi,
bo ich możliwości są nieskończone:
Czekać jak On,
Osądzać jak On, nie potępiając,
Usłuchać rozkazu, gdy będzie dany –
I nigdy nie oglądać się wstecz…
Wtedy On będzie mógł posłużyć się tobą:
być może już się tobą posługuje...
Dag Hammarskjöld
„Bóg stworzył mnie, abym wypełnił dla Niego jakąś określoną służbę; powierzył mi jakąś pracę, której nie powierzył nikomu innemu”. John Henry Newman
ROZBITEK
Po okropnej burzy rozbitek dryfując uczepiony do resztek swej łodzi, dotarł do plaży małej pustynnej wysepki. Wyspa ta to w zasadzie trochę niegościnnych i suchych skał. Rozbitek zaczął usilnie prosić Boga, by go wybawił. Każdego dnia obserwował linię horyzontu w oczekiwaniu na pomoc, ale nikt z nią nie śpieszył.
Po kilku dniach poczynił pewne przygotowania. Z niemałym wysiłkiem skonstruował narzędzia do uprawy ziemi oraz do polowania. W pocie czoła wzniecił ogień, zbudował szałas i schron na chwile burzy. Upłynęło kilka miesięcy. Rozbitek nie przestawał się modlić, ale żaden statek nie pokazywał się na horyzoncie.
Pewnego dnia niespodziewanie wiatr powiał na ogień i płomienie musnęły maty. W mgnieniu oka wszystko się zapaliło. Chmury gęstego dymu wznosiły się w niebo. Wielomiesięczna praca w krótkiej chwili obróciła się w niewielką kupkę popiołu. Rozbitek, który usiłował cokolwiek ocalić, rzucił się na ziemię, wylewając łzy w piasek:
- Panie Boże, dlaczego? Dlaczego właśnie tak się stało?
Kilka godzin później duży statek przybił w pobliże wyspy. Ratownicy przypłynęli szalupą, aby zabrać rozbitka.
- Skąd dowiedzieliście się, że tu jestem? - spytał rozbitek z niedowierzaniem.
- Widzieliśmy sygnały dymne - odpowiedzieli.
Twoje dzisiejsze trudności są jak sygnały zapowiadające przyszłe szczęście.
Autor nieznany
NADZIEJA
Wiele lat temu w Chinach żył starzec. Przed jego domem stały dwie ogromne góry, które zatrzymywały promienie słoneczne. Był on bardzo nieszczęśliwy z tego powodu. Usiadł więc ze swymi synami i wszyscy uczynili przyrzeczenie, że rozkopią i rozwiozą te góry. Sąsiad widział ich wychodzących z motykami, toteż pokręcił swoją głową mówiąc: „Dlaczego jesteście tak głupi? To jest absolutnie niemożliwe".
Stary wieśniak jednak uśmiechnął się i odpowiedział: „Cóż. Kiedy ja umrę, moi synowie będą kontynuowali zadanie. Gdy zaś oni sami umrą, moi wnukowie będą kontynuować pracę. Tak, te góry są wysokie, ale one nie urosną w przeciwności do naszej siły, która może wzrosnąć. Z każdą łopatą ziemi zbliżamy się do naszego celu. Lepiej jest zrobić coś niż siedzieć i narzekać, że te góry zasłaniają światło słoneczne".
Z tym przekonaniem ów starzec kontynuował kopanie. Bóg dostrzegł jego starania i posłał swych aniołów na ziemię. Oni podnieśli góry i przenieśli je na inne miejsce.
Św. Paweł w swym liście do Koryntian wspomina o wierze, która potrafi nawet góry przenosić (por. 1 Kor 13,2).
Frank Mihalic SVD, tłum. Robert Słonina
SYGNAŁY
Starszy mężczyzna na krótką chwilę zwolnił kroku, podniósł głowę i uśmiechnął się.
Wziął głęboki oddech i ruszył dalej żywszym krokiem. Jego kolega idący z nim zauważył: „Co się stało?"
Wtedy staruszek wyjaśnił: „Właśnie dostałem znak. W jednym z tych domów, które minęliśmy, ktoś musiał zaparzyć świeżą kawę; jej aromat rozszedł się w powietrzu i to mnie ucieszyło".
Zaczęli rozmawiać na temat rozmaitych sygnałów, które nas otaczają. Nie przywiązywali jednak uwagi do sygnałów wytwarzanych przez cywilizację, ale skupili się na sygnałach pochodzących z natury: szczekanie psa, świergot ptaków, szum morza albo gęstą chmurę sygnalizującą deszcz. Pomyślmy o sygnałach między ludźmi: wzroku, smaku, dotyku, szeptach, krzykach, uśmiechu... Interesujące jest to, że sygnały wiodą nas ku innym. Są medium a nie wiadomością...
W ten sposób natura sygnalizuje nam niektóre spośród przymiotów Bożych, gdyż cała natura bez przerwy mówi o Bogu.
Wyjdź czasem na zewnątrz, zatrzymaj się i rozejrzyj oraz uważnie posłuchaj.
Frank Mihalic SVD, tłum. Robert Słonina
« 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 [17] 18 19 20 21 22 23 24 25 »
MOJE KAPŁAŃSTWO I JAKAŚ NIEZNANA
Baron Wilhelm Emanuel Ketteler (1811-1877)
My wszyscy zawdzięczamy modlitwom i poświęceniu innych to, kim jesteśmy i nasze powołanie. W wypadku znanego biskupa Kettelera -wybitnej osobistości episkopatu niemieckiego XVIII w oraz jednego z wybitnych współzałożycieli socjologii katolickiej - dobrodziejką była siostra zakonna, koneserska. Ostatnia i najuboższa siostra w swoim konwencie.
W 1869 r. biskup jednej z niemieckich diecezji gościł biskupa Kettelera z Moguncji. W trakcie rozmowy podkreślał liczne dzieła dobroczynne swego gościa. Biskup Ketteler jednak odrzekł: „Wszystko, co osiągnąłem z Bożą pomocą, zawdzięczam modlitwie i poświęceniu osoby, której nie znam. Mogę jedynie powiedzieć, że ktoś ofiarował Bogu swoje życie w ofierze za mnie, i ja temu zawdzięczam, że zostałem kapłanem". Następnie kontynuował: „Z początku nie czułem się powołany do kapłaństwa. Zdałem państwowe egzaminy z prawa i myślałem, by jak najszybciej zrobić karierę, zająć prestiżowe miejsce w świecie i mieć zaszczyty, podziw oraz pieniądze. Jednak nadzwyczajne wydarzenie mi w tym przeszkodziło i skierowało me życie w zupełnie innym kierunku. Pewnego wieczora, gdy byłem sam w domu, zacząłem snuć moje pełne ambicji marzenia i plany na przyszłość. Nie wiem, co mi się stało, czy to była jawa czy sen. Nie wiem czy to się działo rzeczywiście, czy tylko widziałem to we śnie. Wiem jedno: zobaczyłem to, co było przyczyną przemiany mego życia. Mówiąc jasno i prosto. Chrystus stał nade mną w świetlistym obłoku i pokazywał mi swoje Najświętsze Serce. Przed Nim klęczała siostra zakonna, która błagalnie wznosiła ręce. Z ust Jezusa usłyszałem następujące słowa: "Ona bez przerwy modli się za ciebie!
Widziałem wyraźnie postać modlącej się. Jej wygląd odcisnął mi się tak mocno w pamięci, że jeszcze dzisiaj widzę ją przed oczyma. Wydawała mi się być prostą siostrą konwerską. Jej habit był nędzny i gruby. Jej ręce czerwone i popękane od ciężkiej pracy. Cokolwiek to było – sen czy nie sen – dla mnie było to nadzwyczajne, gdyż zostałem wewnętrznie dotknięty i od tego momentu zdecydowałem się poświęcić Bogu, na Jego wyłączną służbę w kapłaństwie. Udałem się do klasztoru na rekolekcje zamknięte i wszystko przedyskutowałem z moim spowiednikiem. W wieku trzydziestu lat rozpocząłem studia teologiczne. Resztę ksiądz biskup zna. Jeżeli dzisiaj ekscelencja myśli, że coś dobrego dzieje się przeze mnie, to proszę wiedzieć czyja to jest w rzeczywistości zasługa: tej siostry, która modliła się za mnie, być może zupełnie mnie nie znając. Jestem przekonany, że modlono się za mnie i ciągle się modli oraz że bez tej modlitwy nie potrafiłbym osiągnąć celów, wyznaczonych mi przez Boga". „Przypuszcza ks. Biskup kto i gdzie modli się za niego?" – zapytał goszczący Kettelera biskup. „Nie. Mogę tylko codziennie prosić Boga, aby jej błogosławił, jeżeli ona jeszcze żyje, i aby jej tysiąckrotnie wynagrodził to, co dla mnie zrobiła".
Siostra z chlewa
Następnego dnia bp Ketteler udał się z wizytą do klasztoru sióstr w pobliskim miasteczku i celebrował dla nich Mszę Św. w kaplicy. Gdy prawie już kończył rozdzielać Komunię Świętą, doszedłszy do ostatniego rzędu, nagle spostrzegł pewną siostrę. zbladł, znieruchomiał, potem jednak się pozbierał, udzielił Komunii tej siostrze, która niczego nie zauważyła i pobożnie klęczała. Zakończył liturgię.
Na śniadanie przybył do klasztoru również goszczący go biskup tej diecezji, z którym rozmawiał poprzedniego dnia. Biskup Ketteler poprosił przełożoną, by przedstawiła mu wszystkie siostry. Przyszły. Biskupi podeszli do nich. Ketteler witał się z każdą, przyglądając się im uważnie, ale nie znajdował tej, której szukał. Zapytał więc po cichu przełożoną: „Czy to już wszystkie siostry?” Ta popatrzyła na zgromadzone i odpowiedziała: „Ekscelencjo, zawołałam wszystkie, ale rzeczywiście jednej brakuje!”. „Dlaczego nie przyszła?”. Przełożona odpowiedziała: „Ona zajmuje się chlewem. Robi to tak przykładnie, że czasami zapomina o innych sprawach”. „Chcę poznać tę siostrę”, powiedział biskup. Po chwili przyszła. Biskup znowu zbladł i przemówiwszy krótko do wszystkich, ją poprosił, aby została sama z nim. „Siostra mnie zna?” – zapytał. „Ekscelencjo, nigdy księdza biskupa nie widziałam”. „Ale Siostra modliła się i ofiarowała dobre uczynki za mnie?” – zapytał Ketteler. „Nie mam takiej świadomości, bo nie wiedziałam, że Ekscelencja istnieje”. Biskup znieruchomiał na kilka chwil a następnie kontynuował rozmowę. „Jakie nabożeństwa siostra lubi najbardziej i najczęściej praktykuje?” „Nabożeństwo do Najświętszego Serca” – odpowiedziała zakonnica.
„Zdaje się, że siostra ma najcięższą pracę w tym klasztorze?”
„O nie, Ekscelencjo! Oczywiście, nie mogę zaprzeczyć, że czasami nie mam do niej chęci”.
„To, co siostra robi, gdy przychodzi ta pokusa?"
„Mam zwyczaj z miłości do Boga podejmować z radością i gorliwością wszystkie prace, które mnie wiele kosztują, a następnie ofiarowywać je za jakąś duszę w świecie. To Dobry Bóg wybiera, komu udzielić swej łaski. Ja nie chcę tego wiedzieć. W tej intencji ofiaruję też wieczorem godzinę adoracji, od 20 do 21”.
„Jak siostrze przyszła myśl, by to wszystko ofiarowywać za jedną duszę?”
„To zwyczaj, jaki miałam, gdy jeszcze żyłam w świecie. W szkole proboszcz nauczył nas, że powinno się modlić za innych, jak się modli za własnych rodziców. Oprócz tego dodawał:
"Trzeba modlić się wiele za tych, którzy są w niebezpieczeństwie zatracenia się na wieczność. Ponieważ jednak sam Bóg wie najlepiej, kto najbardziej tego potrzebuje, najlepiej byłoby ofiarować modlitwy Najświętszemu Sercu Jezusa, z zaufaniem do Jego wszechwiedzy". Tak zrobiłam. I zawsze byłam przekonana, że Bóg znajdzie odpowiednią osobę”.
Dzień urodzin i dzień nawrócenia
„Ile siostra ma lat?” – zapytał Ketteler. „Trzydzieści trzy, Ekscelencjo”. Biskup zmieszany zamilkł przez chwilę, a następnie pytał dalej: „Kiedy się urodziła?” Siostra podała swój dzień urodzin. Był to dokładnie dzień jego nawrócenia! On widział ją tamtego dnia dokładnie taką, jaką ją widzi dzisiaj. „Siostra nie wie, czy jej modlitwy i wyrzeczenia odniosły sukces?” „Nie, wasza Ekscelencjo”. „I nie chciałaby się tego dowiedzieć?” „Dobry Bóg wie, gdy robimy coś dobrego i to mi wystarczy” – odpowiedziała z prostotą. Biskup był poruszony do głębi: „Więc proszę, na miłość Boską, kontynuować to dzieło!” Siostra przyklękła i poprosiła o błogosławieństwo. Biskup wyciągnął uroczyście dłonie i głęboko wzruszony rzekł: „Mocą mojej biskupiej władzy błogosławię siostry duszę, ręce i pracę, jaką wykonują. Błogosławię siostry modlitwom i wyrzeczeniom. Błogosławię siostry panowaniu nad sobą i siostry posłuszeństwu. W szczególny sposób błogosławię siostrę na ostatnią godzinę i proszę Boga, aby towarzyszył siostrze swoją pociechą”.
„Amen" – odpowiedziała ze spokojem i wyszła z pomieszczenia. Nauka na całe życie Biskup był poruszony do głębi. Podszedł do okna, by patrząc przez okno, odzyskać równowagę. Wkrótce pożegnał się z przełożoną i wrócił do goszczącego go biskupa, któremu wyznał: „Znalazłem tę, której zawdzięczam moje powołanie. To ostatnia, najuboższa siostra w tym klasztorze. Nie potrafię nigdy podziękować Bogu za Jego miłosierdzie, bo ta siostra modli się za mnie od prawie dwudziestu lat. Bóg jednak przyjął jej modlitwy już zanim zaczęła się modlić i przewidział, że dzień jej urodzin to ten sam, co dzień mego nawrócenia. Następnie przyjął modlitwy i wyrzeczenia tej siostry.
Cóż za pouczenie i upomnienie dla mnie! Gdybym kiedykolwiek miał pokusę, by chlubić się przed ludźmi ewentualnymi sukcesami i moimi dziełami, muszę pamiętać, że wszystko to osiągnąłem dzięki łasce modlitwy i wyrzeczenia biednej siostry pracującej w chlewie jednego z klasztorów. A jeżeli tego typu praca wydałaby mi się mało znacząca, muszę zdać sobie sprawę, że to, co ta siostra – z pokornym posłuszeństwem wobec Boga i z oderwaniem od siebie – składa w ofierze ma taką wartość w Bożych oczach, że dzięki jej czynom Kościół ma biskupa!"
PRZEDZIWNY JEST BÓG W ŚWIĘTYCH SWOICH
Ogłoszeni przez Kościół święci nie byli świętymi od urodzenia. Phylis Mc Ginley zauważa – pisze o tym ks. B. Nadolski SJ - że w świętych cudowne jest to, iż byli zwykłymi, prawdziwymi ludźmi, wybuchali gniewem, gderali na Pana Boga, okazywali rozdrażnienie, zniecierpliwienie, popełniali liczne błędy, grzeszyli, ale umieli także pokutować za swoje grzechy. Zawzięcie podążali do nieba. Zostali świętymi nie dlatego, że nie mieli trudności i byli całkowicie bezgrzeszni, lecz przede wszystkim i pierwszorzędnie dzięki łasce Bożej, która ich wspierała i pomagała oraz dzięki swej własnej współpracy z darem Bożego wyboru – powołania.
Ich praca, ich zmagania nie miały cech nadzwyczajności i fantastyki. Ich świętość realizowała się w szarej codzienności. Tego chciał Pan. Wyraził to przywódca narodu wybranego – Mojżesz: „Polecenie..., które ja ci dzisiaj daję, nie przekracza twoich możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem... byś je mógł wypełnić" Pwt 30,11.17.
Ich świętość była nieskomplikowana. Realizowała się w codzienności, przede wszystkim zaś była świętością radosną. „Smutny święty jest świętym smutnym”.
Zdumiewające kontakty z Panem Bogiem doprowadzały do autentycznej radości. Szkoda, że hagiografowie oczyszczali często życiorysy świętych z elementów radości, ze zdarzeń tryskających dowcipem i humorem. Ponurość nie jest atrybutem świętości.
Św. Ignacy Loyola wyrzucał w górę ramiona i przytupując, puszczał się w narodowy taniec baskijski dla rozweselenia swojego gościa, smutnego Ortizo. Znane są psikusy i igle św. Filipa Nereusza. Zgolił brodę tylko do połowy, udawał podpitego, żeby nie uchodzić za świętego. Był bardzo łagodny dla penitentów. „Nie rozprawiajcie stale – mówił – o wszystkich grzechach. Zostawcie coś niecoś aniołom".
Kiedy św. Teresie z Avilii zwrócono uwagę, że zbyt jawnie delektuje się spożywaną kuropatwą, gdyż to do niej „nie pasuje", bo co powiedzą ludzie? Święta - doktor Kościoła - odrzekła: „Jest czas na kuropatwę i jest czas na pokutę".
Św. Gertruda miała przykry charakter. Jedna ze współsióstr zakonnych modliła się do Pana: „Panie, jak możesz kochać tę nieznośną babę?"
Po śmierci bł. Arnolda Janssena – założyciela zgromadzenia Słowa Bożego SVD – trzeci jego następca na urzędzie generała zakonu – o. Gier, w jednym ze swoich przemówień powiedział: „Gdy byłem jeszcze uczniem w Steylu Holandia, o. Arnold polecił mi przez trzy lata zamiatać dwa razy w tygodniu schody kościoła. Sam przeprowadzał kontrolę, czy praca była wykonana dokładnie. „Nakazywał, bym czynił to na Chwałę Bożą, a podczas zamiatania każdy dziesiąty stopień dotknął językiem – celem uproszenia Boga o uświęcenie narządu mowy ludzkiej, jakim jest język".
Św. Augustyn przemawiając do siebie samego, stwierdził: „Potuerunt hi et hae, cur non ego"? Mogli ci, i tamte, dlaczego nie mogę ja?
Każdy więc może być i powinien być świętym. Ty również.
WSPOMNIENIA KS. KARD. STEFANA WYSZYŃSKIEGO
Na prośbę Chrześcijańskich Związków Zawodowych zwróciliśmy się do pewnego fabrykanta włocławskiego i poprosiliśmy go o zgodę na to, abyśmy mogli w wielkiej hali fabrycznej powiesić obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Chcieliśmy bowiem wszystkich tam pracujących oddać Sercu Bożemu. Właściciel fabryki powiedział: Ja jestem Żydem, ale możecie to zrobić. Ten „Pan” mi nie przeszkadza. Możecie Go tu umieścić. On mi nawet pomoże. Potwierdzając to, powiedziałem: Pomoże nie tylko panu, ale i tym, którzy tu pracują. Zapewne nie po to dokonano intronizacji Serca Jezusowego, aby podnieść w fabryce produkcję i przymuszać ludzi do większej wydajności, ale ludzie głębiej związani z Sercem Bożym i przeniknięci Jego miłością na pewno pracowali lepiej. Tak myślał człowiek, który nie znał chrześcijaństwa, ale miał zmysł i sens społeczny i znał się na psychologii pracy. Wiedział, że Ten, który o sobie mówił: Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy pracujecie - pomoże ludziom pracującym.
Pracowałem przed wojną jako profesor nauk społecznych we włocławskim Seminarium Duchownym, a jednocześnie byłem kierownikiem Chrześcijańskiego Uniwersytetu Robotniczego. Interesowałem się również sądownictwem pracy. Dostrzegałem wówczas ciekawe zjawisko. Otóż jeden z fabrykantów włocławskich, pochodzenia żydowskiego, zwrócił się do mnie z propozycją: Niech ksiądz wytłumaczy swoim katolikom, aby nie pchali się w niedzielę do roboty, bo oni muszą odpocząć. A gdy kiedyś przyszedłem do tego samego fabrykanta prosić go o dzień wolny od pracy dla robotników i tłumaczyłem, że mamy święto katolickie, lecz nie jest ono uwzględnione w kalendarzu państwowym, odpowiedział: Ja nie przeszkadzam im, niech się modlą. I ja zarobię, i oni zarobią. Był Żydem... Nazwisko jego dotąd pamiętam!
Pewien żołnierz prosił mnie o spowiedź. Spowiadałem go w okopie, a w pewnej odległości rolnik siał. Spowiadając, obserwowałem go. Żołnierz płakał i mówił: Proszę księdza, co oni z nami zrobili? Co oni z nami zrobili? Potem podszedłem do gospodarza, mówiąc: Wszyscy uciekają, wszyscy się boją, a pan sieje? On mówi: A ksiądz też się boi? – Na pewno, boję się . – Proszę księdza, gdybym zostawił zboże w spichrzu, to spłonie, a wrzucę w ziemię, to zawsze ktoś z niego chleb będzie jadł. Spojrzałem na tego rolnika ze wzruszeniem i zrozumieniem. To jest postawa obywatelska. Pamiętam do dziś wrażenie, gdy w czasie okupacji niemieckiej przywieziono z dalekiej Zamojszczyzny do Warszawy kilka wagonów dzieci. Rzuciła się Warszawa na ratunek dzieciom, które zostały wyrwane przez Niemców wywiezionym rodzinom. Rozebrano je w kilka minut. Na Dworcu Gdańskim, rozwalonym od bomb, Warszawa ratowała dzieci... Warszawskie rodziny same żyły w zburzonych domach, bez szyb, bez okien, bez węgla, a jednak uznały, że najważniejszą rzeczą jest ratować dzieci polskie, chociażby za cenę osobistej niedoli, męki i ograniczeń, głodu i zimna: zrozumiały, że to jest ważniejsze niż osobista wygoda. To było czynione po polsku, w duchu kultury chrześcijańskiej. I jesteśmy z tego dumni. W okresie walk powstańczych na pobrzeżu Kampinosu zetknąłem się z zespołem dziewcząt, które pełniły służbę łączniczą. Spowiadałem je, służyłem, niekiedy ostrzegałem, radziłem... Jedno wiedziałem: zdolne są do każdej ofiary, przekonane, że pełnią świętą powinność. Od tych dziewcząt można się było wiele nauczyć. One nie tylko walczyły, one swoją postawą uczyły. Padały, niewątpliwie. Grzebaliśmy je w polskiej ziemi. Też prawda. Ale były jak ziarno pszeniczne, które pada w ziemię, aby obumarłszy, przynieść owoc stokrotny. Takim ludziom jak one potrzeba wielkich ideałów i wzorów. Gdy szły na ryzykowne zadanie, prosiły o jedno: o medaliczek Matki Bożej. Uważały, że to jest ich największa siła.
Chodząc dziś po ulicach Stolicy, pamiętajmy, że jest to miasto, w którym zginęło ponad 300 tysięcy warszawian. Najlepsza młodzież obmyła krwią swoją bruki tego miasta. Tak się miłuje. Nie ma miłości bez ofiary. Przez taką miłość zyskuje się prawo do Ojczyzny. Dlatego młodzież gotowa była na wszystko. Zdolna była walczyć o wolność i zarazem wybraniać się przed nienawiścią.
Wspomnę z czasów Lubrańca jedno przeżycie. W początkowym okresie, gdy dopiero powoli organizowało się życie gospodarcze, nie było przewidziane w planach małego miasteczka aprowizowanie seminarium. Nie mieliśmy chleba. Pewnego razu, gdy nasze siostry stały w ogonku i czekały na chleb, zdenerwowany piekarz powiedział: Jak księża chcą jeść chleb, to niech przyjdą i czekają. Otrzymał odpowiedź niezwykłą. Kobiety rozbiegły się po mieście i wkrótce, w ciągu godziny, seminarium dostało ponad 70 bochenków chleba.
W pewnym momencie przychodzi do mnie mała dziewczynka, taka „zapałeczka” w perkalikowej sukience, i dźwiga pod pachą olbrzymi bochen: Mamusia przysyła chleb. Mówię: Podziękuj mamusi i powiedz, że już mamy 70 bochenków. To wystarczy. Dziewczynka zaczęła płakać. Czego płaczesz? – A bo ksiądz od bogatych to wziął, a że my są biedni, to od nas ksiądz nie chce wziąć chleba. Wprowadziłem ją do spiżarni, pokazałem. A ona swój wielki bochen pospiesznie rzuciła na stół i uciekła. Byłem tym przejęty i wzruszony. Żal mi było każdej łzy tego dziecka. Ale jednocześnie człowiek ujrzał polską duszę, duszę dzieci Kościoła Chrystusowego. To było wzruszające. Pozostało mi do dziś jako wspomnienie trudnych, ciężkich chwil. Oto typowy przykład, jak społeczeństwo katolickie rozumie swój stosunek do Seminarium Duchownego, do uczelni katolickiej.
CUD MIŁOSIERDZIA. Wisznice 1944
W maju 1944 r., gdy słychać już było zza Bugu dudnienie zbliżającego się frontu, ks. kanonik Bronisław Turski zwrócił się do mojej matki z propozycją namalowania obrazu Jezusa Miłosiernego z napisem „Jezu, ufam Tobie”. W ten sposób pragnął oddać, położone na skraju strategicznych szos, Wisznice pod specjalną opiekę Jezusa Miłosiernego. Moja matka, absolwentka Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, przyjęła tę propozycję i w początkach lipca 1944 r. obraz był gotów. Ks. kanonik kazał go umieścić nad głównym ołtarzem w „starym” kościele. W uroczystym akcie zawierzenia oddał miasteczko i jego mieszkańców, a także całą parafię, pod specjalną opiekę Jezusa Miłosiernego wobec zbliżającego się zagrożenia.
Zarówno Niemcy, jak i ludność polska mieli bronić tego strategicznego punktu przed nacierającą Armią Czerwoną, gdyż generał niemiecki, którego nazwiska nie pamiętam, próbował wszystkich zmusić do kopania rowów i sypania wałów, a pod samymi Wisznicami przy szosie radzyńskiej było polowe lotnisko, drugie w Polubiczach, na rynku zaś w Wisznicach jeden przy drugim stały drewniane baraki służące na mieszkania niemieckich lotników oraz ogromny skład benzyny lotniczej. Najmniejszy pocisk, iskra, zapałka mogłyby spowodować pożar i eksplozję tysięcy litrów lotniczej benzyny, a zabudowa tak wokół rynku, jak i całego miasteczka, była z małymi wyjątkami drewniana. Zdając sobie sprawę z wielkiego niebezpieczeństwa, matka moja i ja czuwałyśmy, modląc się i przygotowując do niesienia pomocy rannym.
W dniu 21 lipca 1944 r., niemieccy saperzy podłożyli ładunki wybuchowe pod oba mosty na rzece Zielawie. Z wysadzeniem ich czekali póki już nocą wycofały się ostatnie oddziały niemieckie. Wybuchy min, ze względu na drewnianą konstrukcję obu mostów, nie były silne. Z niepokojem myślałyśmy o piorunującej zawartości baraków na Rynku, które czekały na swoją kolej. I stało się!... W jednej chwili stanęły w ogniu. Ostry trzask i huk rozrywających się na ziemi i w powietrzu beczek z benzyną był przerażający. Błękitnobiały, oślepiający płomień szalał nad Rynkiem, a z góry padał ognisty deszcz palącej się w powietrzu benzyny. Żar był tak straszliwy, że w dużej odległości, jaka dzieli Rynek od Wygody, ciepło dochodziło do nas. Matka i ja, stojąc na dworze, modliłyśmy się wpatrzone w tę szalejącą pożogę pełne obawy, że zginie cale miasteczko wraz z mieszkańcami, którzy w czas nie opuścili swych drewnianych domów. W jednym z nich był rodzony brat mojej matki, Jerzy Zaborowski z najbliższą rodziną. Z powodu zbyt silnego blasku, wielokrotnie przekraczającego światło słoneczne, nie można było dojrzeć, co się poza owymi barakami pali. Wpatrzone więc byłyśmy w sylwetkę kościoła, którego prezbiterium było ukierunkowane w stronę rzeczki i Wygody, modląc się do Jezusa Miłosiernego i Matki Boskiej z rosnącą ufnością, gdyż kościoła nie objęły płomienie. Gdy tak stałyśmy pod pogodnym niebem bez podmuchu wiatru, niepostrzeżenie nadciągnęła chmura i nastąpiło jej oberwanie. Gwałtowne potoki deszczu lunęły na ziemię. Walka obu żywiołów była pasjonującym zjawiskiem. Zwyciężyła WODA. W świetle dziennym zobaczyłam stojący kościół i południową zabudowę Rynku. Przeszłam po uwalonych przęsłach mostu i ze zdumieniem ujrzałam aptekę i inne domy nie tknięte pożarem.
Gosposia pp. Mazurkiewiczów – Stanisława, którą zobaczyłam w podwórzu, po przywitaniu się ze mną powiedziała: „Okna o mało od żaru nie popękały, tak były szyby rozpalone i nic złego się nie stało”. W oczach i mowie tej dziewczyny zdumienie było wielkie.
Gdy weszłam na Rynek, zobaczyłam, że poza starą dzwonnicą, ocalałą z pożaru starego, modrzewiowego kościoła, który spalił się przed I wojną światową, ani jeden dom czy budynek nie spłonął, ani jedna szyba nie pękła. Miasteczko stało nie tknięte ogniem, który szalał w nim na Rynku i nad nim. Pierwsi spotkani krasnoarmiejcy również wyjść ze zdumienia nie mogli, gdyż, jak opowiadali, uderzenie na Wisznice i pościg za uciekającymi Niemcami wstrzymała ściana płomieni, morze ognia o takiej temperaturze i grozie, że cofali się w obawie, aby im paliwo i amunicja nie wybuchły. Czołgi, transportery, samochody, artyleria, jeszcze z amunicją w pośpiechu jechały do tyłu, nawet piechota bata się podejść bliżej.
Gdy minęła ulewa, w jasnym poranku, ujrzeli stojące, nie tknięte ogniem miasteczko. Pojąć tego nie mógł żaden z nich, od żołnierza do generała. Bezustannie, długo potem pytali i pytali, jak to się mogło stać?... A nam wierzącym, ufającym Miłosierdziu Bożemu, odpowiedzi udzielił TEN, dla którego nie ma nic niemożliwego.
Obraz Miłosiernego Pana Jezusa do dziś znajduje się w zakrystii nowego kościoła w Wisznicach, zbudowanego nieustannym staraniem i wielkim poświęceniem własnych sił i środków wszystkich parafian oraz ks. kanonika Bronisława Turskiego, proboszcza i dziekana Wisznickiego, zmarłego 17.IX.1979 r.
Jadwiga Horodyska